Jak obiecywałem, wracam do Paolo Bacigalupiego i jego zbioru "Pompa numer 6". Opowiadanie, które przedstawię dzisiaj nosi tytuł "Łowca Tamaryszków" i po raz pierwszy ukazało się w magazynie "High Country News" w roku 2006. Oryginalna wersja językowa do przeczytania tutaj albo tutaj.
Głównym tematem tego opowiadania jest woda, a raczej narastający problem jej braku. Tak naprawdę w historii tej nie ma jakiejś porywającej fabuły z nagłymi zwrotami akcji i szokującym zakończeniem - autor skupia się raczej na prezentacji wymyślonego przez siebie świata niedalekiej przyszłości, który, jak to u Bacigulapiego, nie jest wyssaną z palca fantazją, a raczej bardzo prawdopodobnym ostrzeżeniem.
Głównym bohaterem opowiadania jest niejaki Lolo, czyli tytułowy Łowca Tamaryszków. Mieszka on gdzieś w dorzeczu rzeki Colorado i zarabia na życie tępiąc tamaryszki, które rosną na brzegach rzek i pobierają z nich wielkie ilości wody. Za każdego wykarczowanego tamaryszka rząd płaci mu pewną sumę pieniędzy i przydziela pewną ilość wody, która jest niezwykle cennym i reglamentowanym towarem w Stanach czasu suszy stulecia. Susza spowodowana jest zapewne globalnym ociepleniem, a potęguje ją jeszcze działanie stanu Kalifornia, któremu udało się w rządzie załatwić dla siebie zwiększone limity na wodę, ze stratą oczywiście dla przyległych stanów.
W świecie przedstawionym więc, oprócz zawodu łowcy tamaryszków mamy również do czynienia z nieustannym patrolowaniem rzek przez uzbrojonych funkcjonariuszy, którzy pilnują żeby nikt nie podbierał nielegalnie wody, jest też wielki projekt hydrotechniczny, tzw. Słomka czyli plan ukrycia znacznej części rzeki Colorado w betonowym tunelu, co miałoby zapobiec parowaniu, kradzieżom wody i wykorzystywaniu jej przez zwierzęta i rośliny, jest też wiele opuszczonych miasteczek, których mieszkańcy uciekli przed suszą do wielkich kalifornijskich metropolii lub do Las Vegas, które mają pierwszeństwo w przydziale wody.
A na potwierdzenie, że podjęta tematyka nie jest tylko pieśnią przyszłości, mały artykulik sprzed paru dni.
środa, 11 kwietnia 2012
środa, 28 marca 2012
Leniwiec "Makulatura"
Tutaj chyba nie mam szans się zbytnio rozpisać. "Makulatura" zespołu Leniwiec - prosta, skoczna, fajna piosenka w konwencji melodyjnego punk rocka; tekst raczej oszczędny, ale chwytliwy. Pierwszy raz utwór pojawił się na debiutanckiej kasecie grupy "Z tarczą lub na tarczy" z roku 2001, a dwa lata później także na wersji CD albumu "Uprzedzenia".
Na pewno fajnie, że piosenka wyłamuje się ze schematu "chrońmy Matkę Ziemię przed zakusami niecnych korporacji", zamiast tego, prosta rada: chcesz sam chronić przyrodę, zbieraj makulaturę.
Na pewno fajnie, że piosenka wyłamuje się ze schematu "chrońmy Matkę Ziemię przed zakusami niecnych korporacji", zamiast tego, prosta rada: chcesz sam chronić przyrodę, zbieraj makulaturę.
wtorek, 27 marca 2012
Wywiad z Paolo Bacigalupim
Pozwalam sobie zarzucić link do wywiadu z Paolo (Paolem?) Bacigalupim, którego opowiadanie "Ludzie piasku i popiołu" opisałem jakiś czas temu. Wywiad przeprowadził Dawid Wiktorski dla portalu Gildia.pl. Za dużo o tematach ekologicznych w swoich utworach się pan Bacigalupi nie wypowiedział, no ale kilka zdań wspomniał. Dla zainteresowanych wywiad jest tutaj.
poniedziałek, 19 marca 2012
Henryk Chmielewski "Tytus, Romek i A'Tomek - Księga X"
"Bez żartów. Skażenie środowiska jest najważniejszym problemem ludzkości."
Prof. Talent
Muszę się przyznać, że jako dziecko wychowywane już w czasach raczkującego kapitalizmu, preferowałem raczej komiksy ze zgniłego zachodu, niż dzieła rodzimej produkcji. W związku z tym, tak naprawdę dopiero teraz poznaję takich klasyków jak Chmielewski, Baranowski czy Christa. I właśnie tego pierwszego będzie dotyczył dzisiejszy post. Pomyślałem sobie, że skoro główni bohaterowie "Tytusa, Romka i A'Tomka" są harcerzami, to jakieś wątki ekologiczne musiały się w tych komiksach znaleźć. Chwila poszukiwań, no i jest: "Tytus, Romek i A'Tomek. Księga X - Ochrona przyrody". Tekst i rysunki Papcio Chmiel, wyd. I 1975, Wydawnictwo Harcerskie „Horyzonty”, wyd. II (zmienione i rozszerzone) 1991, Prószyński i S‐ka (było oczywiście jeszcze kilka kolejnych wznowień, ale były to właściwie tylko przedruki dwóch pierwszych wydań).
Historia podobna jest trochę do tej z "Tajemniczej wyspy" Verne'a. Dwóch harcerzy i szympans wyrusza na nieznaną przygodę w swoim nowym pojeździe - Mielolocie. W trakcie lotu Tytus postanawia wyskoczyć na spadochronie i ląduje na tropikalnej, bezludnej wyspie. Jego przyjaciele lecą oczywiście za nim. W czasie gdy Romek i A'Tomek poszukują swego zwierzęcego towarzysza, pewne przeciwności losu prowadzą do pozbawienia Mielolotu całego zapasu napędzającej go dowcipliny. Gdy bohaterowie wraz z odnalezionym już Tytusem wracają do swojego pojazdu i odkrywają co zaszło, dochodzą do wniosku, że jedynym sposobem na ucieczkę z bezludnej wyspy jest wyprodukowanie samemu nowej partii paliwa - a w tym celu zmuszeni są odtworzyć cały rozwój technologiczny ludzkości, od czasów prehistorycznych, aż do współczesności, kiedy to będzie można wypreparować dowciplinę.
I na tym właśnie opiera się pomysł na "ekologiczność" komiksu. Bohaterowie rozwijając swoją "cywilizację" niszczą siedliska zwierząt poszukując pod ziemią złóż hecocyrku, przez nieuwagę wypalają roślinność wyspy, zanieczyszczają wodę mobilolejem, a także powietrze dwutlenem czarnopalu i innymi chehehemicznymi wyziewami z rafinerii dowcipliny. Są też motywy, co do których nie jestem pewien czy nie jest to jakaś nadinterpretacja z mojej strony, ale jakoś ekologicznie mi się skojarzyły - po pierwsze chodzi o sen Romka, w którym jest on archeologiem, który złożył nieznane nauce zwierzę ze szczątków zupełnie różnych organizmów. Stwór jednak atakuje swojego stwórcę, rozeźlony tym, że został stworzony takim jakim jest. Według mnie, jest to jakieś odniesienie do historii dra Frankensteina i jego potwora i być może jakieś ostrzeżenie przed niekontrolowanym rozwojem modyfikacji genetycznych. Drugim takim motywem jest scena, w której Tytus w przebraniu motyla ręcznie zapyla słoneczniki. I nie wiem właśnie, czy miał to być motyw jedynie humorystyczny, czy świadome odniesienie do sytuacji w Chinach czy w Nepalu, gdzie z powodu niedoborów pszczół, spowodowanych m.in. zanieczyszczeniem środowiska, rolnicy i sadownicy muszą ręcznie zapylać swoje uprawy.
Oczywiście nasi bohaterowie są praktycznie nieświadomi swojego wpływu na środowisko wyspy. Dziwią się, czemu liście na drzewach żółkną i opadają skoro w tropikach nie ma jesieni, a odlatując z wyspy zauważają tylko, że świat się niezwykle szybko zmienia - przecież gdy przylecieli na wyspę była ona pięknym zielonym miejscem, a teraz jest tylko zniszczonym, wyjałowionym pustkowiem. Na szczęście wszystko kończy się dobrze. Z odsieczą przybywa profesor Talent, powiadomiony o całej sytuacji przez partię zielonych i razem z Tytusem, Romkiem i A'Tomkiem doprowadzają wyspę do poprzedniego stanu - sadzą nowe rośliny i sprowadzają zwierzęta z pobliskiej, drugiej wyspy, a w końcu odlatują nowym pojazdem - Młynkolotem o alternatywnym, niezanieczyszającym środowiska napędzie.
Niestety dane mi było przeczytać jedynie wersję komiksu z 1991 roku i nie wiem czym dokładnie różni się od wersji oryginalnej. Wiem tylko, że dopiero w drugim wydaniu wprowadzono Młynkolot. Ale tak czy siak, wydaje mi się, że taka tematyka w roku 1975 w Polsce była raczej czymś niespotykanym. Edukacja ekologiczna z tamtego okresu kojarzy mi się raczej jedynie z hasłami typu "nie śmieć w lesie" i wydawało mi się, że ukazanie wprost destrukcyjnego wpływy przemysłu na środowisko, w bazującym na przemyśle ciężkim PRLu było raczej czymś nie do pomyślenia. Choć nawet w roku 1991 chociażby pojazd o alternatywnym do benzyny napędzie był chyba dość nowatorskim pomysłem.
Tym, co mi się bardzo podobało w komiksie, jest duża "konkretność" przedstawionych problemów środowiskowych. W przeciwieństwie do chociażby opisywanego już przeze mnie "WALL-E'go", w księdze X "Tytusa Romka i A'Tomka" poza promowaniem samej tylko idei ochrony przyrody, mamy do czynienia z dość szczegółowym przedstawieniem bardzo wielu kwestii - niszczenie siedlisk, niebezpieczeństwa związane z rozpowszechnianiem monokultur roślinnych, niszczenie środowiska przez przemysł wydobywczy czy petrochemiczny, alternatywne źródła energii. A trzeba pamiętać, że mamy do czynienia z komiksem dla dzieci.
A jeśli chodzi o samą stronę fabularno-rozrywkową, to również jest na bardzo wysokim poziomie. Nie wiem czy komiks spodoba się współczesnemu dziecku, ale współczesnemu dorosłemu podoba się na pewno :). Pełen jest charakterystycznych dla polskiego komiksu tamtego okresu (przynajmniej tak mi się wydaje, że jest to charakterystyczne) żartów słownych - "Środo...(wisko)? Rysowałem w czwartek, więc raczej czwartkowisko." jak mówi komiksowe alter-ego Papcia Chmiela, czy nazwy zwierząt typu Pangrys, Małpoladki bądź Mordkopotam no i oczywiście nazwy związków chemicznych: hecocyrk, dwukukunamuniulina i humorolin w postaci gazu sheconego. Pełno jest też świetnych scen pokazujących tak różne od siebie charaktery postaci - A'Tomek denerwujący się na Tytusa za to, że bez jego zgody, zbyt wcześnie przeniósł się z epoki kamienia łupanego do gładzonego, czy też obwołujący sam siebie właścicielem ziemskim, co prowadzi wkrótce do buntu chłopów pańszczyźnianych czyli Tytusa i Romka.
Gorąco więc polecam przeczytanie "Tytusa, Romka i A'Tomka" Księgi X.
Prof. Talent
Muszę się przyznać, że jako dziecko wychowywane już w czasach raczkującego kapitalizmu, preferowałem raczej komiksy ze zgniłego zachodu, niż dzieła rodzimej produkcji. W związku z tym, tak naprawdę dopiero teraz poznaję takich klasyków jak Chmielewski, Baranowski czy Christa. I właśnie tego pierwszego będzie dotyczył dzisiejszy post. Pomyślałem sobie, że skoro główni bohaterowie "Tytusa, Romka i A'Tomka" są harcerzami, to jakieś wątki ekologiczne musiały się w tych komiksach znaleźć. Chwila poszukiwań, no i jest: "Tytus, Romek i A'Tomek. Księga X - Ochrona przyrody". Tekst i rysunki Papcio Chmiel, wyd. I 1975, Wydawnictwo Harcerskie „Horyzonty”, wyd. II (zmienione i rozszerzone) 1991, Prószyński i S‐ka (było oczywiście jeszcze kilka kolejnych wznowień, ale były to właściwie tylko przedruki dwóch pierwszych wydań).
Historia podobna jest trochę do tej z "Tajemniczej wyspy" Verne'a. Dwóch harcerzy i szympans wyrusza na nieznaną przygodę w swoim nowym pojeździe - Mielolocie. W trakcie lotu Tytus postanawia wyskoczyć na spadochronie i ląduje na tropikalnej, bezludnej wyspie. Jego przyjaciele lecą oczywiście za nim. W czasie gdy Romek i A'Tomek poszukują swego zwierzęcego towarzysza, pewne przeciwności losu prowadzą do pozbawienia Mielolotu całego zapasu napędzającej go dowcipliny. Gdy bohaterowie wraz z odnalezionym już Tytusem wracają do swojego pojazdu i odkrywają co zaszło, dochodzą do wniosku, że jedynym sposobem na ucieczkę z bezludnej wyspy jest wyprodukowanie samemu nowej partii paliwa - a w tym celu zmuszeni są odtworzyć cały rozwój technologiczny ludzkości, od czasów prehistorycznych, aż do współczesności, kiedy to będzie można wypreparować dowciplinę.
I na tym właśnie opiera się pomysł na "ekologiczność" komiksu. Bohaterowie rozwijając swoją "cywilizację" niszczą siedliska zwierząt poszukując pod ziemią złóż hecocyrku, przez nieuwagę wypalają roślinność wyspy, zanieczyszczają wodę mobilolejem, a także powietrze dwutlenem czarnopalu i innymi chehehemicznymi wyziewami z rafinerii dowcipliny. Są też motywy, co do których nie jestem pewien czy nie jest to jakaś nadinterpretacja z mojej strony, ale jakoś ekologicznie mi się skojarzyły - po pierwsze chodzi o sen Romka, w którym jest on archeologiem, który złożył nieznane nauce zwierzę ze szczątków zupełnie różnych organizmów. Stwór jednak atakuje swojego stwórcę, rozeźlony tym, że został stworzony takim jakim jest. Według mnie, jest to jakieś odniesienie do historii dra Frankensteina i jego potwora i być może jakieś ostrzeżenie przed niekontrolowanym rozwojem modyfikacji genetycznych. Drugim takim motywem jest scena, w której Tytus w przebraniu motyla ręcznie zapyla słoneczniki. I nie wiem właśnie, czy miał to być motyw jedynie humorystyczny, czy świadome odniesienie do sytuacji w Chinach czy w Nepalu, gdzie z powodu niedoborów pszczół, spowodowanych m.in. zanieczyszczeniem środowiska, rolnicy i sadownicy muszą ręcznie zapylać swoje uprawy.
Oczywiście nasi bohaterowie są praktycznie nieświadomi swojego wpływu na środowisko wyspy. Dziwią się, czemu liście na drzewach żółkną i opadają skoro w tropikach nie ma jesieni, a odlatując z wyspy zauważają tylko, że świat się niezwykle szybko zmienia - przecież gdy przylecieli na wyspę była ona pięknym zielonym miejscem, a teraz jest tylko zniszczonym, wyjałowionym pustkowiem. Na szczęście wszystko kończy się dobrze. Z odsieczą przybywa profesor Talent, powiadomiony o całej sytuacji przez partię zielonych i razem z Tytusem, Romkiem i A'Tomkiem doprowadzają wyspę do poprzedniego stanu - sadzą nowe rośliny i sprowadzają zwierzęta z pobliskiej, drugiej wyspy, a w końcu odlatują nowym pojazdem - Młynkolotem o alternatywnym, niezanieczyszającym środowiska napędzie.
Niestety dane mi było przeczytać jedynie wersję komiksu z 1991 roku i nie wiem czym dokładnie różni się od wersji oryginalnej. Wiem tylko, że dopiero w drugim wydaniu wprowadzono Młynkolot. Ale tak czy siak, wydaje mi się, że taka tematyka w roku 1975 w Polsce była raczej czymś niespotykanym. Edukacja ekologiczna z tamtego okresu kojarzy mi się raczej jedynie z hasłami typu "nie śmieć w lesie" i wydawało mi się, że ukazanie wprost destrukcyjnego wpływy przemysłu na środowisko, w bazującym na przemyśle ciężkim PRLu było raczej czymś nie do pomyślenia. Choć nawet w roku 1991 chociażby pojazd o alternatywnym do benzyny napędzie był chyba dość nowatorskim pomysłem.
Tym, co mi się bardzo podobało w komiksie, jest duża "konkretność" przedstawionych problemów środowiskowych. W przeciwieństwie do chociażby opisywanego już przeze mnie "WALL-E'go", w księdze X "Tytusa Romka i A'Tomka" poza promowaniem samej tylko idei ochrony przyrody, mamy do czynienia z dość szczegółowym przedstawieniem bardzo wielu kwestii - niszczenie siedlisk, niebezpieczeństwa związane z rozpowszechnianiem monokultur roślinnych, niszczenie środowiska przez przemysł wydobywczy czy petrochemiczny, alternatywne źródła energii. A trzeba pamiętać, że mamy do czynienia z komiksem dla dzieci.
A jeśli chodzi o samą stronę fabularno-rozrywkową, to również jest na bardzo wysokim poziomie. Nie wiem czy komiks spodoba się współczesnemu dziecku, ale współczesnemu dorosłemu podoba się na pewno :). Pełen jest charakterystycznych dla polskiego komiksu tamtego okresu (przynajmniej tak mi się wydaje, że jest to charakterystyczne) żartów słownych - "Środo...(wisko)? Rysowałem w czwartek, więc raczej czwartkowisko." jak mówi komiksowe alter-ego Papcia Chmiela, czy nazwy zwierząt typu Pangrys, Małpoladki bądź Mordkopotam no i oczywiście nazwy związków chemicznych: hecocyrk, dwukukunamuniulina i humorolin w postaci gazu sheconego. Pełno jest też świetnych scen pokazujących tak różne od siebie charaktery postaci - A'Tomek denerwujący się na Tytusa za to, że bez jego zgody, zbyt wcześnie przeniósł się z epoki kamienia łupanego do gładzonego, czy też obwołujący sam siebie właścicielem ziemskim, co prowadzi wkrótce do buntu chłopów pańszczyźnianych czyli Tytusa i Romka.
Gorąco więc polecam przeczytanie "Tytusa, Romka i A'Tomka" Księgi X.
wtorek, 6 marca 2012
"Erin Brockovich", 2000
"Erin Brockovich", 2000, reż. Steven Soderbergh, scen. Susannah Grant, występują: Julia Roberts, Albert Finney, Aaron Eckhart, Marg Helgenberger i inni (w tym cameo prawdziwej Erin Brockovich :))
Film oparty na faktach tzw. "autentycznych", przedstawia historię pani Erin Brockovich (Roberts), samotnej matki trójki dzieci, która idzie na wojnę z wielką korporacją zatruwającą środowisko. Akcja filmu ma miejsce w Kalifornii w początkach lat '90. Na początku poznajemy tytułową Erin Brockovich, dwukrotnie rozwiedzioną, bezrobotną kobietę wychowującą trójkę dzieci, starającą się znaleźć jakąkolwiek posadę by móc jakoś związać przysłowiowy koniec z końcem. Jej i tak już niewesołą sytuację pogarsza jeszcze wypadek samochodowy, którego Erin staje się uczestniczką. Sprawa trafia do sądu, Erin zostaje przyznany adwokat, niejaki pan Edward Masry (Finney) (w rzeczywistości był to jego partner Jim Vititoe), który niestety przegrywa sprawę. Naszej zdesperowanej bohaterce udaje się jednak przekonać prawnika, żeby przyjął ją do pracy w swojej kancelarii w charakterze pomocy biurowej. Pewnego dnia Erin dostaje polecenie zarchiwizowania dokumentów jakiejś sprawy. W trakcie tej pracy intryguje ją jednak fakt, że w tych samych aktach są zarówno wyniki badań lekarskich jak i umowy sprzedaży działek. Pani Brockovich postanawia się więc przyjrzeć sprawie bliżej, co wprowadza ją na trop pewnej grubej afery - odkrywa ona, że Pacific Gas and Electric Comapny, gigantyczna firma energetyczna, doprowadziła do zatrucia wód gruntowych pod miasteczkiem Hinkley, ilościami sześciowartościowego chromu wielokrotnie przekraczającymi bezpieczne dla zdrowia normy. Erin dzieli się swoim odkryciem z szefem i razem starają się zdobyć jak najwięcej dowodów pozwalających pozwać PG&E.
Jak wspomniałem, cała historia wydarzyła się naprawdę i nie zdradzę chyba zbytniej tajemnicy jeśli powiem, że Brockovich i Masry sprawę wygrali, a PG&E musiało zapłacić 634 mieszkańcom Hinkley odszkodowanie o łącznej wartości przekraczającej 330 mln$, co jest jak do tej pory podobno najwyższą kwotą zasądzoną w Stanach w pojedynczej sprawie.
W okolicach Hinkley PG&E miało swoją stację kompresorową, w której zwiększano ciśnienie gazu ziemnego w ich gazociągu. Do chłodzenia maszyn używanych w tym procesie korzystano z wody, która w latach 1952-1966 wzbogacana była o chrom sześciowartościowy, który miał zapobiegać korozjom. Zużyta woda chłodząca byłą następnie przetrzymywana w zbiornikach obok stacji, pozbawionych jednak odpowiednich zabezpieczeń, przez co toksyczna woda przedostawała się do wód gruntowych. Z nich korzystali następnie mieszkańcy Hinkley co prowadziło do wielu chorób z wszelkiego typu nowotworami włącznie. Jakby tego było mało, firma doskonale wiedziała co robiła i starała się jakoś zatuszować sprawę wysyłając mieszkańcom miasteczka ulotki traktujące o zdrowotnym działaniu chromu, starając się wykupić działki leżące na zatrutym terenie i niszcząc mogące ich pogrążyć dokumenty.
Film opisuję tylko tę historię, jednak warto wspomnieć, że po zakończeniu tej sprawy Erin Brockovich angażuje się w kolejne sprawy związane z zatruwaniem środowiska, założyła własną firmę konsultingową, a po sukcesie filmu prowadziła również dwa programy telewizyjne
W filmie, jak na Hollywoodzką produkcję przystało, mamy jeszcze oczywiście miłosną historię między Erin a mieszkającym po sąsiedzku harleyowcem Georgem (Eckhart), mamy rodzinny dramat, kiedy to widzimy jak rozpadają się więzi między Erin i jej dziećmi z powodu jej ciągłej pracy, mamy i elementy dreszczowca - telefony z pogróżkami i tajemniczy mężczyzna zdający się prześladować bohaterkę.
Film zdobył uznanie publiczności i krytyków, zwłaszcza główna rola Roberts, która przyniosła jej szereg nagród z Oscarem na czele. Produkcja zdobyła również szereg nominacji do Złotych Globów i Oscarów w innych kategoriach a także znalazła się na dwóch listach Amerykańskiego Instytutu Filmowego z okazji 100 lat kina - 73 miejsce na liście najbardziej inspirujących filmów oraz 31 miejsce Erin na liście najlepszych bohaterów filmowych.
Ja również szczerze polecam film. Mimo że trwa nieco ponad dwie godziny, oglądając go ani przez chwilę się nie nudziłem - są momenty które do łez rozbawią i takie, które do łez wzruszą. Oczywiście fantastyczne rola Roberts i Finneya. No i przede wszystkim inspirująca historia o tym jak Dawid wygrywa z Goliatem, albo jak to określił Masry "z Goliatem wspartym przez całą jego rodzinę" (moja baaardzo swobodna interpretacja właściwego cytatu). No a że Goliat to niszcząca środowisko korporacja, to tym bardziej wszystkich nas to cieszy :) No i warto też promować film, który pokazuje jak w praktyce wygląda jeden z aspektów ochrony środowiska, co zawsze jest miłym dodatkiem do filmów promujących samą ideę ekologii.
No a tutaj mamy prawdziwych Brockovich i Masry'ego (który niestety zmarł w roku 2005)
niedziela, 26 lutego 2012
"WALL-E", 2008
Była już piosenka, opowiadanie, gra komputerowa, to teraz pora na film. Z masy filmów o tematyce ekologicznej, na pierwszy ogień idzie WALL-E ze studia Pixar, w reżyserii Andrew Stantona. Film miał swoją premierę w roku 2008 i wydaje mi się, że już zdołał na stałe zapisać się w kanonie animacji "ekologicznych". Na początek jak zwykle krótki opis, o co w filmie chodzi, choć pewnie i tak wszyscy wiedzą.
WALL-E to stworzony komputerowo film animowany, nie odbiegający zbytnio stylem od tego, do czego przyzwyczaił nas Pixar w swoich poprzednich filmach. Czyli jest śmiesznie dla dzieci, jest śmiesznie dla dorosłych, są sympatyczni bohaterowie, no i jest oczywiście jakieś pozytywne przesłanie.
Akcja filmu ma miejsce na początku 29 stulecia. Jakieś 700 lat wcześniej, około roku 2100, środowisko Ziemi zostało zniszczone do tego stopnia, że przestało się nadawać do życia. Ludzie wsiedli więc na gigantyczne statki kosmiczne i polecieli w kosmos, gdzie mieli przeczekać pięć lat, do momentu aż planeta zostanie oczyszczona przez armię pozostawionych na niej robotów i znów stanie się zdatna do zamieszkania. Po owych pięciu latach okazuje się jednak, że plany te były zbyt optymistyczne i ludzkości przyjdzie jeszcze trochę poczekać na powrót do domu. Wracamy wiec do właściwej akcji. Jest mniej więcej rok 2800, na Ziemi pozostał prawdopodobnie ostatni z robotów sprzątających, czyli tytułowyJohnny 5 WALL-E i widać, że do ukończenia jego zadania zostało mu jeszcze sporo pracy. Jeździ on więc wśród ruin jakiegoś miasta wraz ze swym przyjaciele karaluchem i zbiera walające się wszędzie odpadki by zgnieść je w zgrabne kostki, które ustawia potem w gigantyczne stosy. Oprócz tego, w ramach hobby, zbiera różne interesujące go "skarby", a w wolnych chwilach ogląda "Hello, Dolly!". I tak sobie powolutku upływa to jego robotyczne życie, aż do dnia, gdy na Ziemi pojawia się automatyczna sonda kosmiczna a wraz z nią cybernetyczna piękność - EWA. Potem jest jeszcze robocie love story, wycieczka w kosmos, walka ze zbuntowaną sztuczną inteligencją itd. itp.
Jak chyba dość powszechnie wiadomo, film zdobył nieliche uznanie - fantastyczne oceny w recenzjach, Oskar, Złoty Glob, Hugo, Nebula i pierwsze miejsce na liście najlepszych filmów dekady wg. magazynu "Time". Znalazł się też na listach najlepszych filmów "ekologicznych" portali Mother Nature Network i Huffington Post. Według mnie, wszystko to absolutnie mu się należało - wplecenie do filmu będącego, bądź co bądź, animacją przeznaczoną przede wszystkim dla dzieci, elementów niemego slapsticku, post-apokalipsy i dystopii było niesamowitym pomysłem. Jak dla mnie film jest przezabawny, pełen odniesień do popkultury, głównie nurtu sf, co jak wiadomo, jest zawsze pożądanym smaczkiem. I oprócz tego, że jest to historia o miłości, historia o sile powodowania wielkich zmian ukrytej w każdym z nas i pewnie historia o wielu jeszcze rzeczach, to niezwykle ważny w filmie jest też motyw ekologiczny.
Jest oczywiście warstwa, powiedzmy "bezpośrednia", pokazana wprost - kompletnie zniszczone środowisko na Ziemi, wielkie odkrycie jakim jest roślina, której udaje się przeżyć w tych warunkach, przemowy kapitan statku kosmicznego na tematy potrzeby oczyszczenia Ziemi i szacunku do niej, zasilany ogniwem słonecznym główny bohater, ogromne ilości śmieci zarówno na powierzchni planety jak i na jej orbicie. Ale przesłanie ekologiczne bywa też w tym filmie nieco mniej oczywiste. Po pierwsze - zbieractwo głównego bohatera. Jak wspomniałem, WALL-E w trakcie swojej pracy zbiera co ciekawsze dla niego okazy - żarówkę, kostkę Rubika, pudełko po pierścionku, a także części z pozostałych, niedziałających już robotów sprzątających, których używa potem do naprawy samego siebie. Mamy więc do czynienia z doskonałym przykładem reusingu - wyrzucone, wydawałoby się nieprzydatne już "śmieci", dla WALL-E'go są ozdobami, zabawkami, częściami do naprawy itd. Myśl ekologiczną mamy też w drugiej połowie filmu, gdy WALL-E i EWA znajdują się na statku kosmicznym, na którym ludzkość czeka na moment powrotu na Ziemię. Statek jest wręcz sterylnie czysty, co podkreślone jest jeszcze przez postać M-O, czyli robota sprzątającego z zaburzeniami obsesyjno-kompulsyjnymi, szaleńczo czyszczącego każdą zauważona plamkę brudu. Na statku wszystko lśni, każdy brud jest natychmiastowo usuwany, każda usterka natychmiastowo naprawiana. W kontraście do gór śmieci zalegających na Ziemi, doskonale ukazuje to różnicę w podejściu ludzi do natury oraz do sztucznego, tworzonego przez nas środowiska.
A wszystko to w filmie dla dzieci, co jest przecież niezwykle ważne, gdyż wszystkie możliwe dokumenty i prace traktujące o edukacji ekologicznej, podkreślają wagę docierania z przekazem pro-środowiskowym do najmłodszych. I jak już wspomniałem, WALL-E to również świetna rozrywka i tu znów możemy powołać się na ekspertów, mówiących o tym jak rozrywka wzmacnia przekaz edukacyjny. Więc kto nie oglądał, niech koniecznie obejrzy, a kto już widział, niech obejrzy jeszcze raz, pokaże dzieciom, młodszemu rodzeństwu, kuzynom, siostrzeńcom i w ogóle niech rozsławia WALL-E'go :).
WALL-E to stworzony komputerowo film animowany, nie odbiegający zbytnio stylem od tego, do czego przyzwyczaił nas Pixar w swoich poprzednich filmach. Czyli jest śmiesznie dla dzieci, jest śmiesznie dla dorosłych, są sympatyczni bohaterowie, no i jest oczywiście jakieś pozytywne przesłanie.
Akcja filmu ma miejsce na początku 29 stulecia. Jakieś 700 lat wcześniej, około roku 2100, środowisko Ziemi zostało zniszczone do tego stopnia, że przestało się nadawać do życia. Ludzie wsiedli więc na gigantyczne statki kosmiczne i polecieli w kosmos, gdzie mieli przeczekać pięć lat, do momentu aż planeta zostanie oczyszczona przez armię pozostawionych na niej robotów i znów stanie się zdatna do zamieszkania. Po owych pięciu latach okazuje się jednak, że plany te były zbyt optymistyczne i ludzkości przyjdzie jeszcze trochę poczekać na powrót do domu. Wracamy wiec do właściwej akcji. Jest mniej więcej rok 2800, na Ziemi pozostał prawdopodobnie ostatni z robotów sprzątających, czyli tytułowy
Jak chyba dość powszechnie wiadomo, film zdobył nieliche uznanie - fantastyczne oceny w recenzjach, Oskar, Złoty Glob, Hugo, Nebula i pierwsze miejsce na liście najlepszych filmów dekady wg. magazynu "Time". Znalazł się też na listach najlepszych filmów "ekologicznych" portali Mother Nature Network i Huffington Post. Według mnie, wszystko to absolutnie mu się należało - wplecenie do filmu będącego, bądź co bądź, animacją przeznaczoną przede wszystkim dla dzieci, elementów niemego slapsticku, post-apokalipsy i dystopii było niesamowitym pomysłem. Jak dla mnie film jest przezabawny, pełen odniesień do popkultury, głównie nurtu sf, co jak wiadomo, jest zawsze pożądanym smaczkiem. I oprócz tego, że jest to historia o miłości, historia o sile powodowania wielkich zmian ukrytej w każdym z nas i pewnie historia o wielu jeszcze rzeczach, to niezwykle ważny w filmie jest też motyw ekologiczny.
Jest oczywiście warstwa, powiedzmy "bezpośrednia", pokazana wprost - kompletnie zniszczone środowisko na Ziemi, wielkie odkrycie jakim jest roślina, której udaje się przeżyć w tych warunkach, przemowy kapitan statku kosmicznego na tematy potrzeby oczyszczenia Ziemi i szacunku do niej, zasilany ogniwem słonecznym główny bohater, ogromne ilości śmieci zarówno na powierzchni planety jak i na jej orbicie. Ale przesłanie ekologiczne bywa też w tym filmie nieco mniej oczywiste. Po pierwsze - zbieractwo głównego bohatera. Jak wspomniałem, WALL-E w trakcie swojej pracy zbiera co ciekawsze dla niego okazy - żarówkę, kostkę Rubika, pudełko po pierścionku, a także części z pozostałych, niedziałających już robotów sprzątających, których używa potem do naprawy samego siebie. Mamy więc do czynienia z doskonałym przykładem reusingu - wyrzucone, wydawałoby się nieprzydatne już "śmieci", dla WALL-E'go są ozdobami, zabawkami, częściami do naprawy itd. Myśl ekologiczną mamy też w drugiej połowie filmu, gdy WALL-E i EWA znajdują się na statku kosmicznym, na którym ludzkość czeka na moment powrotu na Ziemię. Statek jest wręcz sterylnie czysty, co podkreślone jest jeszcze przez postać M-O, czyli robota sprzątającego z zaburzeniami obsesyjno-kompulsyjnymi, szaleńczo czyszczącego każdą zauważona plamkę brudu. Na statku wszystko lśni, każdy brud jest natychmiastowo usuwany, każda usterka natychmiastowo naprawiana. W kontraście do gór śmieci zalegających na Ziemi, doskonale ukazuje to różnicę w podejściu ludzi do natury oraz do sztucznego, tworzonego przez nas środowiska.
A wszystko to w filmie dla dzieci, co jest przecież niezwykle ważne, gdyż wszystkie możliwe dokumenty i prace traktujące o edukacji ekologicznej, podkreślają wagę docierania z przekazem pro-środowiskowym do najmłodszych. I jak już wspomniałem, WALL-E to również świetna rozrywka i tu znów możemy powołać się na ekspertów, mówiących o tym jak rozrywka wzmacnia przekaz edukacyjny. Więc kto nie oglądał, niech koniecznie obejrzy, a kto już widział, niech obejrzy jeszcze raz, pokaże dzieciom, młodszemu rodzeństwu, kuzynom, siostrzeńcom i w ogóle niech rozsławia WALL-E'go :).
piątek, 17 lutego 2012
Seria "Civilization"
Ostatnio znów zainstalowałem na komputerze "Civilization 4" i pomyślałem sobie, że w tej grze tak naprawdę sporo jest różnych elementów ekologicznych i może fajnie by było trochę je porozkminiać. Może i ktoś uzna to za lekką nadinterpretację, jednak według mnie gra ma pewne cechy prośrodowiskowe. Jakie? - o tym za chwilę. Najpierw trochę wstępu o samej grze, a właściwie serii gier. Myślę, że gry z serii "Civilization" są doskonale znane wszystkim miłośnikom elektronicznej rozrywki. Doczekały się one do tej pory pięciu odsłon, z których pierwsza ujrzała światło dzienne w roku 1991, czyli już dość dawno jak na growe standardy, a ostania z wydanych powstała w roku 2010. Do tego doszła jeszcze cała masa dodatków, spin-off'ów, remake'ów, gry planszowe, karciane itd. więc jest tego wszystkiego dość sporo. Pierwsze dwie gry z serii stworzone zostały przez firmę MicroProse, a trzy kolejne przez Firaxis Games. (Jeszcze taka uwaga - wpis opiera się głównie na "Civilization 4". W starsze wersje grałem dawno i nieprawda, a w część 5 nie grałem w ogóle. A że są pewne aspekty różniące wszystkie części, to chciałem to zaznaczyć) Główne założenie "Civilization" jest raczej proste. Jest to strategia turowa, w której gracz wciela się w rolę władcy swojego własnego imperium. W najbardziej podstawowym trybie zaczynamy rozgrywkę gdzieś u zarania cywilizacji i tworzymy i rozwijamy swoje państwo - zakładamy i rozbudowujemy miasta, zdobywamy surowce, dokonujemy odkryć naukowych, rozwijamy się gospodarczo, militarnie i kulturowo, a także utrzymujemy kontakty dyplomatyczne z innymi krajami. Do tego od czasu do czasu bierzemy udział w jakiejś wojnie. I gdzie w tym wszystkim ekologia? Po pierwsze, nasze państwo rozwijamy oczywiście na pewnym wirtualnym obszarze, podzielonym na pola. Każde pole to pewien rodzaj terenu - las, dżungla, pustynia, góry, woda, łąki i tak dalej. Poza tym na niektórych polach występują dodatkowe surowce - zwierzęta, niektóre szczególnie istotne gospodarczo gatunki roślin, surowce mineralne. Różne typy terenu w różny sposób pomagają nam w rozwoju - niektóre dostarczają naszym obywatelom pożywienia, inne wspomagają przemysł, dzięki jeszcze innym uzyskujemy żywą gotówkę. A jeśli mamy dostęp do wspomnianych wcześniej dodatkowych surowców, możemy dzięki nim rozwinąć się w nowym kierunku, lub handlować nimi z pozostałymi władcami. Oczywiście, na odpowiednim poziomie rozwoju technologicznego możemy również zmieniać teren w naszym państwie - ściąć las, zmeliorować teren pustynny, postawić plantację itd. Cóż, jak dla mnie to wszystko jest doskonałym przykładem działania usług ekosystemów:) Cały ten system pokazuje jakie korzyści mogą wynikać z istnienia różnych ekosystemów - budując miasta na całym terenie naszego państwa daleko nie zajdziemy. W końcu zacznie w nich panować głód, mieszkańcy staną się niezadowoleni, zacznie szwankować gospodarka i w ogóle klapa. Drugi aspekt ekologiczny - żeby móc konkurować z naszymi sąsiadami, musimy się rozwijać. I tutaj pojawia się zależność - stawiając w naszych miastach budynki wspomagające rozwój gospodarczy, często doprowadzamy do wzrostu zanieczyszczenia miast i spadku zadowolenia ich mieszkańców. Musimy więc zbudować kolejny budynek, poprawiający jakość ich życia. Przykład: możemy zbudować kuźnię - poprawi to produkcję w mieście, ale zwiększy jego zanieczyszczenie. I co wtedy? Trzeba zbudować akwedukt, który doprowadzi do miasta czystą wodę z pobliskiego źródła, zwiększając zdrowie obywateli. Proste:) Idźmy więc dalej. W naszym wspaniałym imperium rozwija się nauka, a w raz z nią przemysł i gospodarka. Dochodzimy w końcu do epoki przemysłowej, budujemy fabryki oraz elektrownie, aby móc tym fabrykom dostarczyć energii. A wszystko to prowadzi do efektu cieplarnianego:) Tak, w tej grze jest nawet efekt cieplarniany. Im większy poziom opartego na węglu przemysłu u nas i na świecie, tym szybciej kolejne pola, łąki i lasy stają się pustyniami. Można oczywiście starać się do tego nie dopuścić budując elektrownie wodne (jednak tylko w miastach stojących w sąsiedztwie rzek) lub, jeśli mamy technologię i dostęp do plutonu, atomowe, które jednak grożą niewielką szansą awarii. Rozwijamy się więc dalej, aż w końcu zaczyna się prawdziwa ekologiczna zabawa. Możemy budować w miastach infrastrukturę transportu publicznego i centra recyklingu. Na otaczających miasta terenach pojawiają się turbiny wiatrowe i szkółki leśne, a jeśli chcemy, w jednym z miast możemy sobie zafundować park narodowy. Elementem gry o którym wcześniej nie wspomniałem jest też możliwość ustawienia ustroju politycznego naszego kraju. Powiedzmy, że składa się na niego kilka "systemów" - prawny, gospodarczy, religijny i tak dalej. W każdym z tych systemów mamy do wyboru kilka opcji, które odkrywamy wraz z rozwojem nauki. Na przykład pod względem religijnym możemy być państwem wolnym wyznaniowo, teokratycznym czy pacyfistycznym. W systemie rządowym mamy do wyboru między innymi dziedziczność rządów, państwo policyjne lub demokrację. Do czego zmierzam? A do tego, że jedną z takich opcji systemu ekonomicznego jest "ekoreżim" (po angielsku to się jednak lepiej nazywa - environmentalism. Nie można było tego przetłumaczyć na "ekologizm" albo coś?) A żeby móc ustanowić u siebie "environmentalism" musimy oczywiście odkryć "ekologię", która jest jedną z dostępnych w grze technologii. A najlepsze w tym wszystkim jest to, że wszystkie te elementy ekologiczne są zwyczajną częścią gry, taką jak wszystkie inne. "Ekologia" jest taką samą technologią jak papier, inżynieria czy loty kosmiczne. "Ekoreżim" jest jednym z elementów systemu politycznego, równym innym opcjom. Ma swoje zalety i wady i od naszego sposobu gry zależy, czy jego wprowadzenie będzie nam pasowało, czy może będziemy woleli wolny rynek albo merkantylizm. A budowanie w miastach centrów recyklingu czy transportu publicznego jest naturalną konsekwencją rozwoju przemysłu i próbą poprawienia poziomu życia naszych wirtualnych obywateli. Dzięki temu wszystkie te elementy nie sprawiają wrażenia sztucznych, wprowadzonych na siłę tylko w celu jakiejś ekoindoktrynacji:) Myślę więc, że udało mi się pokazać, że Zieloną Propagandę można znaleźć też w utworach, po których raczej się tego nie spodziewamy na pierwszy rzut oka:)
niedziela, 12 lutego 2012
Paolo Bacigalupi "Ludzie piasku i popiołu"
Paolo Bacigalupi to amerykański pisarz science fiction i fantasy. Mimo, że publikuje nie od tak bardzo dawna, to zdążył zdobyć już Hugo, Nebulę, Locusa i parę innych nagród. W Polsce ukazały się właściwie dwie jego książki, choć u nas zostały wydane w jednym tomie. Jest to zbiór opowiadań "Pompa numer sześć i inne historie" oraz jego pierwsza powieść "Nakręcana dziewczyna" (Paolo Bacigalupi "Nakręcana dziewczyna / Pompa numer sześć" wydawnictwo MAG, Warszawa 2011). Zarówno powieść jak i kilka opowiadań nadawałoby się do opisania na tym blogu (i zapewne kiedyś to zrobię) ale zacznę od opowiadania "Ludzie piasku i popiołu". Dlaczego akurat od tego? Bo jest pierwsze w kolejności we wspomnianej książce, które pasuje do tematyki bloga :) Najpierw może jedno zdanie suchych informacji - opowiadanie po raz pierwszy pojawiło się w magazynie "Fantasy & Science Fiction" w lutym 2004, było nominowane do Hugo, Nebuli i Locusa, pojawiło się w zbiorach "The Year's Best Science Fiction: Twenty-Second Annual Collection" oraz "Kroki w nieznane 2009", a także można je przeczytać w wersji oryginalnej na oficjalnie stronie autora.
No dobra, więc o co chodzi w tej całej historii. Rzecz dzieje się w nieokreślonej przyszłości. Głównymi bohaterami jest trójka pracowników gigantycznej kopalni. Właściwie to za wiele oni nie robią - pilnują czy roboty górnicze działają jak trzeba, a jeśli od czasu do czasu wykryją jakiegoś intruza na terenie kopalni, to zrzucają na niego atomówkę, albo wsiadają do odrzutowca i lecą osobiście sprawdzić co to może być. I tak właśnie zaczyna się opowiadanie - bohaterowie dostają sygnał o jakiejś żywej istocie, która rzekomo biega sobie wśród toksycznych hałd i wypełnionych kwasem zbiorników poflotacyjnych. Zakładają więc pancerze i lecą złapać intruza. Nad punktem docelowym wyskakują z samolotu bez spadochronów i uderzają w ziemię z prędkością kilkuset kilometrów na godzinę. Oczywiście dotkliwie się przy tym łamią, ale to nic, bo dzięki modyfikacjom genetycznym i masie dziwnego ustrojstwa w ich organizmach, rany leczą się natychmiastowo. Te wszystkie ulepszenia powodują też odrastanie utraconych części ciała, odporność na choroby, trucizny, kwasy, zanieczyszczenia i umożliwiają jedzenie dosłownie wszystkiego - bohaterowie żywią się głównie piaskiem, błotem i kamieniami. No ale wracając do historii - trójka ochroniarzy dociera na miejsce z którego dostali sygnał i znajdują tam dziwne, nieznane sobie stworzenie. Najpierw myślą, że to jakiś wytworzony w laboratorium organizm, ale uznają, że to jednak mało prawdopodobne, bo jest fatalnie zaprojektowany - nie ma rąk, jest wychudzony, pełen ran od kwasu i ma zniszczone futro. W końcu jeden z bohaterów kojarzy zwierzę z czymś, co widział kiedyś w zoo - okazuje się, że intruzem jest zwykły pies. Trójka ochroniarzy jest oczywiście niezwykle zdziwiona. Po pierwsze, jak mógł on przeżyć w takich warunkach - na pozbawionej praktycznie wszelkiego życia toksycznej pustyni, a po drugie psy niemal wyginęły podobno kilkanaście lat wcześniej i tylko ostatnie okazy można znaleźć w ogrodach zoologicznych. Zabierają więc psa do bazy i zastanawiają się co z nim dalej zrobić.
Opowiadanie pokazuje jak wyglądać może świat bez szacunku dla natury. Środowisko jest tam kompletnie zniszczone - poza ogrodami zoologicznymi nie istnieją już żadne zwierzęta, ponieważ, jak zauważa jedna z bohaterek, niemożliwością byłoby zmodyfikowanie wszystkich gatunków tak, żeby mogły przeżyć w obecnych warunkach. Ludzie jedzą piasek nie dlatego, że mogą, ale raczej dlatego, że muszą, ponieważ wytwarzanie normalnego jedzenia wiązałoby się z niewyobrażalnymi kosztami. Utrzymanie psa również kosztuje ogromne pieniądze - trzeba dla niego sprowadzać odpowiednią karmę, filtrować mu wodę i dbać o niego gdyż, co niepomiernie dziwi bohaterów na początku, rany i złamania nie goją się w ciągu kilku minut. Jest też scena, w której bohaterowie wybierają się na urlop na Hawaje. W pewnej chwili jedna z bohaterek wynurza się z morza, a na jej skórze jak klejnoty lśnią krople ropy. Wieczorem, żeby wytworzyć odpowiedni nastrój, bohaterowie podpalają ocean miotaczem ognia i podziwiają słońce chowające się za kłębami dymu. I oczywiście skoro natura właściwie nie istnieje, nawet w ludziach, którzy już dawno przestali być naturalni, to nie może też istnieć szacunek do niej. Bohaterowie wcale nie żałują utraconego świata - dla nich to co dookoła, toksyczne pustkowia, jest całkowitą normą. Zastanawiają się też, czy może by nie zjeść psa - jest przecież tak niedoskonały i zupełnie nieprzydatny, więc po co w ogóle miałby istnieć. Jednak opowiadanie mówi też o pewnym szacunku do psa, który po jakimś czasie rodzi się w tych ludziach - prawdopodobnie jest to jeden z pierwszych tworów natury który widzą. Pies, w przeciwieństwie do wszystkiego co ich otacza - do robotów, tworzonych w laboratoriach centaurów, a także do nich samych, nie jest wytworem człowieka, jest w jakiś sposób obcy i to jest w nim fascynujące dla tych ludzi przyszłości, która, miejmy nadzieję, nie czeka nas.
W pewnym momencie opowiadania, pewien biolog przysłany do zbadania psa, mówi że podobno kiedyś ludzie szanowali całą naturę, a nie tylko samych siebie. I chyba warto o tym pomyśleć, bo może takie samo zdanie moglibyśmy powiedzieć i teraz.
Zielona Propaganda: The Beginning / Dezerter "Ostatnia chwila"
Witam na blogu "Zielona Propaganda". Będę się starał przedstawiać tutaj różne dzieła kultury mniej lub bardziej popularnej, związane w jakiś sposób z szeroko pojętą ekologią. Będzie można znaleźć tutaj opisy i pewnie jakieś mini recenzje piosenek, książek, filmów, komiksów etc. Wybór niektórych pozycji będzie pewnie dość oczywisty, choć będę się starał znajdować też jakieś mniej znane rzeczy, jeśli się uda. Jeśli Wy znacie coś w tym temacie, to będę wdzięczny za jakieś podpowiedzi w komentarzach, chętnie się zapoznam. To tyle słowem wstępu; pozostaje mi tylko zaprosić Was do czytania, komentowania i poznawania proponowanych przeze mnie utworów.
Druga część tego wpisu poświęcona będzie pierwszej piosence, jaka mi przychodzi do głowy, kiedy myślę o muzyce i środowisku. Chodzi oczywiście o fenomenalny numer "Ostatnia chwila" zespołu Dezerter, ze świetnego albumu "Ile procent duszy?" z 1994. Jak zwykle tekst: Krzysztof Grabowski, muzyka: Robert "Robal" Matera. Rzecz zaczyna się niewinnie, najpierw śpiew ptaków, po chwili kilka taktów spokojnej melodyjki na gitarze, po pół minuty wytłumienie... i wtedy się zaczyna. Ostry, brudny, niezwykle rytmiczny riff i agresywny wokal Matery:
"W pustym lesie rodzi się świadomość / że to ostatnia chwila żeby się przebudzić /chociaż drzewa zostały już wycięte / to nadal nie obchodzi to zbyt wielu ludzi. /Beton jest zazdrosny o wszystko co żywe / niczym nowotwór pożera krajobraz / mystoimy zupełnie bezradni / zamiast coś zrobić dla własnego dobra."
Punkowy tekst, żadnego owijania w bawełnę - Ziemia na skraju zagłady, beton jak nowotwór niszczący i zastępujący całą przyrodę i zupełnie bierni ludzie, aż do ostatniej chwili nie zauważający co się dzieje. Pewnie i jest to trochę przerysowane, w końcu mało kto chciałby mieszkać w szałasie w puszczy, ale o to właśnie chodzi w punk-rocku, cios w twarz mający jak najmocniej oddziaływać na słuchacza, nawet jeśli ma być przegięcie czy przerysowanie. Ale wiadomo co jest na rzeczy - żeby wyjeżdżając z szarego blokowiska, można było trafić do lasu, na łąkę, czy na bagno jak ktoś lubi, a nie spędzić całe życie będąc otoczonym ze wszystkich stron i w każdym możliwym miejscu betonem, stalą, asfaltem i plastikiem. Po zwrotce oczywiście czas na refren - szalejąca perkusja i gitara i znak rozpoznawczy Grabowskiego: niesamowicie trafne, chwytliwie sformułowane spostrzeżenie w sam raz do wypisywania na murach i wykrzykiwania na koncertach :)
"Jest w tym jakiś ponury symbol / że człowiek rozumny / właśnie z drewna, a nie zplastiku / produkuje trumny".
Wyśmienity slogan i naprawdę trafna myśl, jeśli się nad tym chwilę zastanowić.
"Martwe drzewo nie oddycha już dla nas / po prostu się przewraca zupełnie bez krzyku/ i wszystkim się wydaje, że nie ma problemu / bo nie skarży się i umiera po cichu".
I znowu, z jednaj strony wydawałoby się, że może trochę przesadzają, ciężko przecież żyć bez drewna czy papieru. W mieszkaniu z plastikowymi podłogami, wszystkimi drzwiami i meblami też chyba ciężko by się żyło (co wydaje się być dość symboliczne :)), ale czy naprawdę potrzeba nam aż tyle drewna? Czy pudełko musi koniecznie być pięć razy większe od produktu w środku? Czy trzeba wycinać kolejne lasy, żeby zrobić miejsce na kolejne pastwisko albo pole pod uprawę pasz dla zwierząt, zwłaszcza jeśli za kilka lat trzeba będzie je zostawić z powodu wyjałowionej gleby? No i przede wszystkim, czy nie można wykorzystywać młodych, sztucznych lasów? Lesistość Polski i innych państw w Europie rośnie, no i świetnie, ale to nie powstrzymuje wycinania Białowieży czy innych lasów niepomiernie cenniejszych niż 30-letnia plantacja
rosnących w równych rządkach sosenek. Mamy jeszcze kolejne spostrzeżenie - drzewo umiera po cichu. Oblepione ropą morskie ptaki, setki śniętych ryb czy maltretowane psy są na pewno bardziej medialne niż ścięte drzewo. Jest w tym oczywiście racja, drzewo nie czuje i nie cierpi tak jak zwierzę, ale trzeba pamiętać że kawałek ściętego lasu to też śmierć wielu ptaków, owadów czy drobnych kręgowców i zniszczenie siedliska dla wielu kolejnych zwierząt. A wciąż chyba niewielu ludzi zdaje sobie sprawę na jak ogromną skalę niszczone są siedliska i jak wiele gatunków ginie z tego powodu. No i pora na ostatnią zwrotkę:
"Można jeszcze długo mówić na ten temat / i szkoda tylko, że tak banalne prawdy /mimo że przecież dotyczą nas wszystkich / nie docierają do tej politycznej bandy".
No cóż, to akurat mnie nie dziwi, bo mało co dociera do politycznej bandy:) No i warto pamiętać, że ważniejsze jest, żeby dotarło do jak największej ilości zwykłych ludzi, a wtedy można mieć nadzieję, że może polityczna banda też się złamie.
Do piosenki powstał też teledysk świetnie współgrający z jej przekazem. Mamy więc dwa przeplatające się motywy - po pierwsze, powiedzmy że teledysk "właściwy". Najpierw sceny z jakiejś piwnicy, puste, ciemne korytarze, później jakieś pomieszczenie, a w środku członkowie zespołu w maskach gazowych i trumna z refrenu. Kręcone w charakterystycznym dla teledysków Dezertera mocno schizofrenicznym klimacie - czerń i biel, dziwne oświetlenie, chaotyczne "zabawy" kamerą, obraz wciąż się trzęsie, skacze, przybliża i oddala, wiruje itd. Do tego w trakcie solówki spacer po miejskich ulicach, stare kamienice, zagracone podwórka i zajmujące połowę obrazu zbliżenie na gitarę. Drugi motyw to pojawiające się co jakiś czas obrazy przyrody - gdy słyszymy początkową, spokojną część utworu, to widzimy też odpowiednie scenki. Płynąca przez las rzeka, wodospad, kwiatki, motylki i różne śliczności. A gdy zaczyna się ostre granie, zmieniają się też serwowane nam widoki. Jadący przez las buldożer, zanieczyszczone wody, wielkie fabryki. Klip dość prosty, ale potrafiący zrobić wrażenie i świetne pasujący do kawałka.
Dla porządku dodam też, że oprócz normalnej wersji tej piosenki, na płycie "Ile procent duszy?" jest też pozbawiona słów, również bardzo fajna wersja dubowa, a także powstał bardzo ciekawy "indiańsko-punkowy" cover w wykonaniu grupy Plebania, który można znaleźć na składance "Nie ma zagrożenia jest Dezerter - Tribute to Dezerter".
Subskrybuj:
Posty (Atom)